W mniej więcej 1995 roku ojciec nabył W124 200D, na które chorował od jakiegoś czasu. Pomimo posiadania Passata B2 1.6 kombi w stanie wzorowym nie mógł się oprzeć pokusie wymiany auta na "lepsze". Z obecnego punktu widzenia ośmielę się stwierdzić, że pozostanie przy poczciwym "Szczupaku" było 100 razy lepszym rozwiązaniem, ale o tym za chwilę.
W latach 90 biznes samochodowy rządził się swoimi prawami, o których pojęcie mam mgliste z racji relatywnie młodego wieku, jednak trafić dobre auto w tamtych czasach to było nie lada wyzwanie. Nie było allegro, rozkodowywarek VIN, masy specjalistów dzielących się swoją wiedzą za darmo na forach. Był klient, gazeta z ofertami w stylu "Opel Astra 1.6 wsp. kier. radio" bez zdjęć i... tyle. Ach, i jeszcze giełdy samochodowe, pełne karków, plaku, biteksu i motodoktorów.
Gdy ojciec rozpoczynał poszukiwania swojego nowego wozu ofert sprzedaży W124 były dwie. Padło na tę tańszą ofertę. Nie zastanawiał się ani chwili. Po jakimś czasie od zakupu okazało się, że wóz ma: przebite numery, silnik się nie zgadza (w "tamtych" czasach do karoserii przypisany był konkretny silnik) i auto było zespawane z kilku, ciężko było do końca stwierdzić, z ilu. Możliwe też, że pierwotnie był budyniem z racji dechy, TEXu i kilku innych taksówkowych niuansów.
Kosztowało jakieś 24000, w ciągu roku wpompował weń 40000, aby auto jakoś jeździło i nie straszyło. Najgorsza była blacha - kiepskie spawy, niechlujnie przeszczepione ćwiartki, spawane podłużnice... auto non stop się sypało, co 2 lata trzeba było coś rzeźbić w podłodze, po prostu koszmar. To wszystko w pewnym momencie się posypało. Podłużnice zaczęły trzeszczeć, stare spawy zaczęły puszczać i auto zaczęło się łamać.
Dodać należy również mit o "niezniszczalności" W124, który już wtedy był bardzo silny; na tyle silny, że o te auta na ogół się nie dbało. Ignorancja ojca w kwestii motoryzacji była zatrważająca. Uważał np., że oleju w skrzyni i dyfrze się nie wymienia, bo go tam nie ma. Kiedy go kupował, auto paliło na trzech świecach, gdy go sprzedawał - już na dwóch. Nie wiedział o szklankach, uszczelce pod klawiaturą itd. Nie wiedział nic. Lał paliwo i jeździł. Ponad 12 lat.
Pod koniec eksploatacji dyfer rozsypał się dosłownie w drobny mak. Był huk, trochę dymu i auto przestało jechać. Miesiąc później zaorał skrzynię.
Po każdej obcierce parkingowej naprawiał auto "po swojemu", kładąc szpachlę na żywca.
Wnętrze było wymęczone do granic możliwości. Fotele poprzecierane mimo tego, że TEX jest dość wytrzymały. Kierownica poobgryzana od blokady. Ślady walki z zamkiem schowka. Niedziałający zegar, termometr i zapewne wielokrotnie skręcany licznik. I ten zapach - papierosów, potu i brudu
Zdjęcia zrobiłem ja, kilka godzin przed sprzedażą. To jedyne zdjęcia tego auta jakie mam w wersji cyfrowej.
Jedno mnie zastanawia - gdzie się podziały auta z tamtych lat? Przypadek tego zakatowańca nie jest odosobniony. Taki lub podobny żywot miało mnóstwo egzemplarzy sprowadzonych do Polski w latach 90. Gdzie one są? Wygniły? Zostały zajeżdżone i odstawione na złom? Pamiętam, że jeszcze 10 lat temu było mnóstwo składaków. To interesujące, że teraz ich się po prostu nie widzi. Widzi się tylko "jedyny taki dla konesera", śliczne zadbane egzemplarze. Ja wiem, że handlarze potrafią nawet z trupa zrobić perełkę ale przecież w papierach nadal figurowałby rok produkcji np. 1994 w wąskiej listwie. Nadal po wjechaniu na kanał wyszłoby wszystko, a przecież teraz społeczeństwo jest dużo bardziej świadome wałów, jakie odchodzą w tej branży.
Rozsądnym wyjaśnieniem tej mojej osobliwej zagwozdki może być to, że te auta serio wyginęły, zaś ich miejsce zajęły egzemplarze sprowadzane w cywilizowany sposób po 2004 roku.
Użytkownik inutile edytował ten post 01 listopada 2015 - 02:25